Shunga kosmetyki do gry wstępnej inspirowane japońską sztuką miłosną
Kiedy patrzę na opakowania produktów Shunga od razu nasuwa mi się skojarzenie, że to japońska marka. Jednak poza inspiracją japońską sztuką miłosną, niewiele ma ona z tym azjatyckim krajem wspólnego, bowiem Shunga jest marką pochodzącą z Kanady!
W ofercie marki Shunga znaleźć można kosmetyki erotyczne od lubrykantów, przez produkty do masażu, kąpieli czy potęgujące doznania obojga partnerów. Firma nie testuje swoich produktów na zwierzętach i nie używa składników pochodzenia zwierzęcego. Do tej pory poznałam ich olejki i świece do masażu, które uwielbiam! Dziś jednak przyszła pora na cztery zupełnie nowe dla mnie produkty.
Olejek Shunga Aphrodisiac
Olejek Shunga Aphrodisiac Oil to produkt, który zachwycił mnie przede wszystkim pięknym, szklanym opakowaniem i krótką listą składników pochodzenia organicznego.
Przeznaczony jest do stref erogennych. Wmasowanie już niewielkiej ilości w szyję, kark, piersi i wszędzie tam gdzie lubicie da uczucie przyjemnego ciepełka. Jednak nie zrobi się ono samo! Najlepiej zadziała gdy druga osoba swoim oddechem i pocałunkami uaktywni rozgrzewające właściwości olejku. U mnie świetnie sprawdził się wzdłuż linii kręgosłupa, gdzie skóra jest wyjątkowo wrażliwa. Zapach zielonej herbaty jest delikatny, ale mam wrażenie jakby to była zielona herbata z dodatkiem owoców cytrusowych – dla mnie w porządku! Olejek szybko się wchłania, ale pozostawia na skórze delikatnie lepką warstwę. Na szczęście nie brudzi ubrań i nie zostawia tłustych plam, więc nie jest to dla mnie wielki problem.
Krem Shunga Dragon
Do produktów wielozadaniowych podchodzę raczej z dystansem w myśl zasady „że jak coś jest od wszystkiego to jest do niczego”. Krem Shunga Dragon ma stymulować, na przemian chłodzić i rozgrzewać, ale zaciekawił mnie przede wszystkim tym, że można go używać wspólnie podczas stosunku.
No i przyznam, że działa, i to całkiem mocno działa! Na tyle mocno, że przy pierwszej próbie dość szybko biegłam do łazienki, żeby się umyć 😉 Doszliśmy jednak do wniosku, że przesadziliśmy z ilością i postanowiliśmy dać mu drugą szansę. Tym razem użyliśmy bardzo niewielką ilość kremu (wielkości pestki od czereśni) i połączyliśmy go z naturalnym żelem nawilżającym. Strzał w dziesiątkę! Doznania dla nas obojga były bardzo przyjemne, ale nie drażniące. Naprzemienne uczucie chłodzenia i rozgrzewania były na tyle delikatne, że pozwalały się skupić na innych przyjemnościach, a nie tylko na myśleniu o tym jak się tego pozbyć. Podobnie przy wykorzystaniu kremu na samą łechtaczkę: sprawdza się świetnie, gdy jest go niewiele! Dla mnie to plus, bo łącząc go z lubrykantem zużywamy znacznie mniej produktu, który wystarczy nam na dłużej!
Zestaw do kąpieli Shunga Lovebath
Shunga Lovebath zestaw do żelowej kąpieli – tutaj nastąpiło niestety rozczarowanie. Być może wynika to z tego, że moje wyobrażenie o tym w jaki sposób zadziała ten produkt było błędne.
Tego nie wiem. Wiem natomiast, że wanna to moje drugie, zaraz po łóżku, ulubione miejsce w domu. Kocham długie kąpiele z książką, chętnie testuję różnego rodzaju specyfiki, które taki relaks mogą jeszcze bardziej umilić.
W przypadku Shunga Lovebath myślałam, że czeka mnie kąpiel w wodzie, która swoją konsystencją będzie przypominać kisiel. Po napełnieniu wanny w połowie (mam wannę 150 cm) wsypałam pierwszy proszek i zaszalałam dając całe opakowanie. Zapach kwiatu lotosu był bardzo intensywny, ale przy tym nie drażniący! Po kilku minutach w wodzie zaczęło się coś dziać. Woda zamiast zamienić się w kisiel z moich wyobrażeń stała się po prostu wodą pełną żelowych kuleczek. Oczywiście nie odmówiłam sobie kąpieli, ale przyznam, że miewałam bardziej udane. Co prawda skóra po kąpieli była gładka, a zapach utrzymywał się na niej przez kilka godzin, to jednak mam mieszane uczucia. By pozbyć się pozostałości w wannie wystarczy dodać zawartość woreczka z nr 2 i po kilku minutach wszystko spłukać. Przeżycie ciekawe, jednak spodziewałam się czegoś zupełnie innego.
Żel stymulujący Shunga Oral Pleasure
Żel stymulujący Shunga Oral Pleasure wygląda tak niepozornie, że znaleziony w torebce mógłby zostać wzięty za błyszczyk do ust. Oczywiście nie byłabym sobą gdybym najpierw nie przetestowała go właśnie w takiej formie 🙂
Zapach ma delikatny, ale naprawdę czuć w nim truskawki. Nałożony na usta powoduje mrowienie połączone z lekkim chłodzeniem, trochę jak te błyszczyki powiększające usta używane w czasach szkolnych. Pamiętacie? Ku mojemu zdziwieniu świetnie nawilża, nie klei się i w dodatku można go śmiało zlizywać, bo jest jadalny! Przy seksie oralnym sprawdza się równie dobrze. Nigdy nie lubiłam uczucia grzania lub chłodzenia, ale coraz bardziej zdaję sobie sprawę, że chyba trafiałam na produkty zbyt intensywne lub po prostu kiepskie. Tutaj wszystko jest w sam raz. Czuć mrowienie, czuć lekki chłodek, który w połączeniu z ciepłym oddechem działa odwrotnie i zaczyna rozgrzewać, a przy okazji nie pozostawia w ustach nieprzyjemnego, sztucznego posmaku. Mogę śmiało powiedzieć, że to kosmetyk 2w1, czyli błyszczyk, który w końcu mogę bez obaw zlizać z ust i świetny produkt urozmaicający grę wstępną. Dla mnie idealnie!
Marka, po którą warto sięgnąć
Z pewnością po każdy z tych produktów (no może z wyjątkiem zestawu do żelowej kąpieli) sięgnęłabym ponownie, a żel stymulujący w formie błyszczyku do ust trafia na listę moich ulubionych kosmetyków erotycznych! No i śmiało mogę przyznać, że marka Shunga mnie zaciekawiła, więc pewnie jeszcze nie raz sięgnę po jej produkty.
Masz ochotę poznać bliżej ten kosmetyki Shungi? Przyjrzyj się zdjęciom i szczegółom w naszym sklepie.