Erotka Pierwsza. Odwilż
Z oczywistych względów na początku skojarzyła go z zimą. Okazał się jednak wczesną wiosną, wraz z którą przychodzi odwilż. Śniegi rozpuszczały się i spływały jej po udach, aby ostatecznie wsiąknąć w pościel. Strumienie tworzyły na skórze lśniące esy-floresy i były zaskakująco ciepłe. Na wewnętrznej stronie powiek wyobraźnia wyświetlała obrazy rozchylających się pąków kwiatów.
Zaledwie stuletnią chwilę temu spacerowali ulicami miasta, dzieląc się od czasu do czasu parującym oddechem i gorącą śliną. W powietrzu unosił się zapach smogu i jeszcze nieubranych w słowa pragnień. Było miło i ciemno, ale też całkiem zwyczajnie. I chłodno. Gdyby nie byli razem, nie byłaby pewna, czy zabierze go do domu.
A teraz… teraz wszystko było mokre, mokre ciała, mokre słowa, mokre myśli, mokra pościel. Wszystko mokre.
Pingwin był prezentem od niej dla niej. Przyjemnością, którą można kupić, więc dlaczego nie.
Myślała przede wszystkim o występach solowych. Tych krótkich, kończących się nieraz w połowie piosenki, i tych dłuższych, stanowiących swoistą podróżą po całej dyskografii artystki, bez pomijania mniej znanych kawałków (prawdziwa gratka dla fanów). Przewidywała trasę po najbliższych okolicach – prosto z rozchełstanego łóżka bądź kanapy, ryzykując publicznością w postaci dwóch czarnych kotów, albo za zamkniętymi drzwiami, koncerty kameralne z biurowego fotela lub prysznicowej kabiny. To w samotności – myślała – człowiek dochodzi najpiękniej.
To on zasugerował, żeby użyli go teraz razem, wyszperali po ciemku z szuflady z bielizną.
To on zasugerował, żeby użyli go teraz razem, wyszperali po ciemku z szuflady z bielizną. Trzymała go tam w czarnym materiałowym woreczku razem z saszetką wodnego lubrykantu, którą dostała gratis.
Zaproponował jej duet, a ona się zgodziła, bo dlaczego nie. Dała mu wolną rękę – dosłownie – i także wyciągnęła swoją. Bez patrzenia wyczuła palcami jego znajomy kształt.
Wsunęła go w siebie od tyłu, gdy leżeli na łyżeczki. Stymulowana podwójnie, pozwoliła manewrować nieswoim nadgarstkiem, mimo że zdarzało mu się chybić. Te pomyłki, choć wybijały z rytmu, uczyły jej czerpania przyjemności z drżącego tu-i-teraz. Sama czasem tak robiła, gdy robiła sobie dobrze – celowo omijała najbardziej złakniony dotyku punkt, przerywała wpół własnego jęku, przeciągała struny, droczyła sama ze sobą. Wspinała się wyżej i wyżej, pomijając naturalne tarasy widokowe i robiąc krótkie postoje tylko w środku lasu, a wszystko po to, aby rzucić się w przepaść dopiero z samego szczytu.
Tak, sama wspięłaby się szybciej, ale kto by w takim momencie liczył sekundy odliczane najdłuższą wskazówką zegara. Przecież nie o to chodzi, by złapać pingwinka, ale by gonić go… go… gooo…
– Wchodzę, nie patrzę.
– Możesz patrzeć – powiedziała cicho, zmywając go z siebie strumieniem gorącej wody, który zostawia skórę czerwoną jak po uderzeniu.
– No dobra, kłamstwo, zawsze patrzę. Zresztą – odwrócił się do niej, zlustrował od samych mokrych palców u stóp aż po zamglone jeszcze oczy. – nie chciałabyś, żebym nie patrzył.
– Nie chciałabym – potwierdziła z lekkim uśmiechem. Jeszcze przed chwilą ukryłaby ten uśmiech. Jeszcze przed chwilą pragnienie całkowitego obnażenia kłóciłoby się w niej z pragnieniem bycia niedostępną.
Ale to było przed chwilą, zanim stopniały śniegi.
Musnęli się nawzajem spojrzeniami, rozdzieleni zaparowaną szybą kabiny prysznicowej.
Musnęli się nawzajem spojrzeniami, rozdzieleni zaparowaną szybą kabiny prysznicowej. Spływające krople co chwila modyfikowały zarys jego nagiego ciała. Emocje sprzed kilku minut jeszcze nie ostygły.
Posłała mu całusa, lejąc sobie wodę między nogi.
Wyciągnął palec i na wysokości jej twarzy narysował na szybie pingwinka. Poznała go po muszce. Znak nieskończoności w znaku nieskończoności przewiązane kokardą.
Woda wciąż płynęła.
***
Otworzyła mi w majtkach, swetrze i za dużych skarpetkach. Następna, dla której kurier jest jak kolejny domownik.
– Aj, zapomniałam maseczki, moment!
“Chyba spodni” – przebiegło mi przez myśl. Pobiegła wgłąb mieszkania, zanim zdążyłem się odezwać. Po drodze potknęła się o czarnego kota, który pojawił się znikąd.
Nie lubiłem takich sytuacji, czas w mojej pracy miał kluczowe znaczenie. Z drugiej strony – było tu tak przyjemnie ciepło…
Oparłem się o framugę, zerknąłem przelotnie na paczkę. Adres nadawcy coś mi mówił, ale nie wiedziałem co. Może dostarczałem ostatnio coś podobnego. Pewnie z jakiegoś sklepu. Almond. Zdrowe żarcie? Laska wygląda na taką.
Wróciła (nadal bez spodni). Mimo że jej dolna część twarzy była zasłonięta kolorowym materiałem, po oczach dostrzegłem, że jest uśmiechnięta. “Rozpromieniona”, powiedziałbym, gdybym używał takich słów.
– To prezent – powiedziała, wyjmując mi przesyłkę z dłoni (jej palce na moment dotknęły moich, a wszystko, co wtedy pomyślałem, można zawrzeć w zdaniu: “Nie zachowaliśmy wystarczających zasad bezpieczeństwa”). Być może widziała, że przyglądam się etykiecie. Zauważyłem u niej wahanie, które jednak po jakiejś sekundzie przegrało z potrzebą podzielenia się sekretem (wszyscy znamy to uczucie). Nachyliła się do mnie z figlarnym uśmiechem, dociskając piersi do paczki, i rzuciła konspiracyjnym szeptem:
– Prezent dla chłopaka mojego chłopaka.
Tekst: Ania Kurecka
Ilustracja: Joanna Mudrowska